Piractwo internetowe to plaga, która szkodzi twórcom – to stwierdzenie można uznać za bezdyskusyjne, chyba że odniesiemy je do obecnej sytuacji, a nie do tego, jak być powinno.
Jak było kiedyś
Złość twórców można zrozumieć, bo to jest po prostu ich praca, ale czy wielu z tych twórców, szczególnie ze starszego pokolenia, nie pamięta, jak oni sami podchodzili do tych spraw? W rzeczywistości polskiej, a dokładnie PRL-u, swoje robiło oczywiście to, że np. muzyka to był produkt deficytowy. I to nie tylko ta zachodnia, bo utopia socjalizmu sprawiała nie tylko problemy ze zdobyciem funduszy na płyty, ale w ogóle problemy z wyprodukowaniem odpowiedniej ich ilości – brakowało materiału… Ale PRL nie tłumaczy wszystkiego, bo tego typu problemy zdarzają się wszędzie. Wiadomo – pieniądze.
To wszystko jednak można pominąć, bo tak naprawdę pewna rzecz od lat się nie zmienia – ludzie dzielili się, dzielą się i będą się dzielić muzyką, filmami i grami. Nigdy też nie będzie ich stać na kupowanie wszystkiego. Jedyne co się zmieniło to możliwości. Kiedyś skopiowanie płyty winylowej było dla większości osób po prostu niemożliwe, ale taśma dawała się już kopiować bez problemu, szczególnie gdy normą stała się kaseta magnetofonowa. Czymś normalnym było przynoszenie muzyki na domowe imprezy, czy też pożyczanie sobie i kopiowanie kaset lub obdarowywanie się kopiami. To samo można powiedzieć o filmach, czy nawet i o grach zapisywanych na kasetach (np. Commodore).
Sprawa nigdy niekontrolowana
Czy to była sprawa, którą jakoś można było kontrolować? Oczywiście, że nie. Zresztą do tej pory nie jest to nawet jasno określone jako przestępstwo, a już prędzej odwrotnie. I trudno uwierzyć, że zdecydowana większość twórców nie miała w swoim życiu takiego epizodu. Obecny rozwój techniki ułatwił tylko to dzielenie się – i tak naprawdę tylko to się zmieniło. Trzeba naturalnie rozróżnić zwykłe dzielenie się od zarabiania na tym, które zaczyna się już od udostępniania linków do torrentów i brania za to pieniędzy. Mowa tu np. o serwisach, które wymagają płatnej rejestracji, a także płacenia za transfer w przypadku udostępniania plików. Kiedyś takie rzeczy też istniały, tyle że pod postacią panów z torbami i kartonami pełnymi kaset i płyt.
Z sytuacji nie można się cieszyć, bo ona tak naprawdę szkodzi wszystkim – i twórcom, i odbiorcom – ale udawanie, że jest inna, niczego nie zmieni. Zmiana jest w zasadzie niemożliwa, tym bardziej że technika przecież nadal się rozwija (i to zawsze w dwie strony). Inne twierdzenie jest takie, że piractwo twórcom… pomaga. Bo skoro sytuacja jest taka, a nie inna (czyli, że jak ktoś będzie chciał ściągnąć muzykę itp. z internetu, to po prostu to zrobi, a jak jednak będzie chciał ją kupić, to kupi), to treści w internecie można uznać za reklamę (także reklamę koncertu). Teoria ma swoje luki, ale jest w niej zawarta także prawda. Wiele osób chce nadal fizycznego kontaktu z płytą – otworzyć po raz pierwszy pudełko, poczuć zapach nowej okładki, przejrzeć ją. Chce też wspomóc twórcę w tym, co robi. Nie potrzebuje do tego akurat płyty, bo może ściągnąć oficjalnie pliki z internetu. A później… i tak się nimi z kimś podzielić.
Komu i ile płacimy
Osobnym tematem jest wciąż zamożność odbiorcy. Ceny płyt z muzyką, filmami i grami np. w Europie są podobne, ale zarobki już niekoniecznie, więc łatwo domyślić się, gdzie ten problem jest większy. To jest kolejna sprawa, której nie załatwi się pstryknięciem palcami, czy jakimiś przepisami. Na to potrzeba po prostu lat rozwoju. Tutaj powstaje jeszcze pytanie o prawdziwą skalę zjawiska, czyli ile osób kupiłoby płytę, gdyby nie mogło ściągnąć jej zawartości. Z pewnością można stwierdzić, że nie wszystkie. Rozwój techniki może przynieść jeszcze pewną ciekawą rzecz, szczególnie w sprawie muzyki. Być może kiedyś za muzykę będzie się płacić naprawdę tylko jej twórcom.
Ten tekst nie pochwala pobierania plików z internetu – opisuje jedynie rzeczywistość.